Aktualnie mogę doceniać zdrowie i cieszyć się komfortem mojego ciała. Nie zawsze tak było: dwa lata temu przeszłam leczenie SIBO (Small Intestinal Bacterial Overgrowth), czyli przerostu bakteryjnego jelita cienkiego.
Dzisiaj cofam się w czasie i opowiadam, jak wyglądało moje życie przed diagnozą. Jest to osobisty post, znajdziecie w nim sporo wyznań. Dlaczego? Chcę, żebyśmy jako społeczeństwo zaczęli mówić otwarcie o problemach jelitowych, nie traktowali ich jako tabu.
Dzielę się zatem swoimi doświadczeniami i mam nadzieję, że dzięki temu choć jedna osoba zrewiduje swoje własne przekonania i emocje związane z dolegliwościami, schorzeniami i chorobami jelitowymi.
Lećmy z tematem 🙂
Gruba, 47-kilogramowa nastolatka
Historia zaczyna się wcześnie i na początku nie ma wiele wspólnego z SIBO.
W którymś momencie z pulchnego dziecka zmieniłam się w kościstą nastolatkę. Kościstą, z wyjątkiem brzucha. Wtedy jeszcze nie myślałam, że jest wzdęty. Chyba nawet nie wiedziałam, że wzdęcia istnieją 🙂 Jak brzuch wystaje, to albo jest gruby, albo ciążowy – tak wtedy zakładałam.
Wiedziałam za to aż za dobrze, jak ważne jest “dobrze” wyglądać i jak mi do tego daleko. Miałam ogromne kompleksy na punkcie swojego ciała.
Sądziłam, że w wersji z wciągniętym brzuchem wyglądam akceptowalnie. Nie ja jedna. Któregoś razu usłyszałam od bliskiej, dorosłej osoby: “tylko popracuj nad tym brzuchem i będziesz dobrze wyglądać”. No więc pracowałam, mimo granicy niedowagi.
Robiłam brzuszki i inne ćwiczenia podpowiadane przez Google. Zmuszałam się do biegania (zupełnie go wtedy nie lubiłam) i próbowałam ograniczać słodycze (które uwielbiałam). Załamywałam się brakiem efektów i pielęgnowałam obsesję na punkcie brzucha.
Kolejnym ogromnym kompleksem był trądzik, w ciężkiej postaci. Mógł być kolejną wskazówką istniejących już wtedy zaburzeń w równowadze mikrobiomu (dysbiozy), ale nikt go o to nie podejrzewał. Leczyłam się kilka lat Izotekiem.
Gdy wspominam te lata, widzę zakompleksioną nastolatkę która ocenia swoją wartość w oparciu o wygląd. Skupia się na estetyce ciała, zamiast jego funkcjach i zdrowiu – bo nie zna niczego innego.
Przytulam ją dzisiaj i zabieram dalej.
“Taki twój urok”
Im bliżej 20. roku życia byłam, tym bardziej stawało się moją normalnością, że nie mogę polegać na swoim układzie pokarmowym. Byłam już świadoma, że to nie tłuszcz, a wzdęcia. Do gry doszły w międzyczasie przewlekłe zaparcia i gazy. Zdawały się być niezależne od tego, co akurat zjem. Wyrobiłam w sobie przekonanie, że zdrowe jedzenie nic nie zmienia, na nic nie wpływa.
Jeśli pójdę na imprezę, czy będę cały czas myśleć o bulgotaniu w brzuchu? Czy w pracy będę chodzić co 5 minut do toalety? Zbyt często odpowiedź brzmiała “tak”.
Kiedy w luźnej rozmowie pojawiał się temat zdrowia, w tym układu pokarmowego, czasem przelotnie wspominałam swoje problemy. Słyszałam wtedy, że to normalne, szczególnie u kobiet. Wyglądało na to, że “taki mój urok” i powinnam się przyzwyczaić. Zamykałam się więc przed drążeniem tematu czy szukaniem pomocy.
Wiem, że za tymi uwagami stały dobre intencje. Jednak mam dziś świadomość, że nie były prawdziwe w moim przypadku, i nie są prawdziwe dla wielu innych osób.
Jednocześnie do “mojego uroku” musiałam dopasować większość garderoby. Obwód brzucha był zupełnie nieproporcjonalny do reszty ciała, dlatego dobranie jeansów, które mogłabym nosić przez cały dzień, w tym siedząc, nie wchodziło w grę. Moim pierwszym wyborem zostały spodnie z gumką, a w ciepłe miesiące – luźne sukienki, nieopinające brzucha. Bardzo nie lubiłam rajstop, dopóki nie spróbowałam nosić ciążowych. Bardzo się tego wstydziłam, ale wreszcie było mi wygodnie.
Bezowocny research
Mniej więcej na przełomie 2018-2019 roku nabrałam przekonania, że życie nie powinno TAK wyglądać. Zaczęłam badać temat chorób jelitowych.. W Google czytałam o IBS, Crohnie, nieszczelnym jelicie, alergiach pokarmowych. Nie trafiłam na żadną informację o przeroście bakterii, o znaczeniu mikrobioty, o SIBO.
Poznając zestawy objawów różnych chorób znowu zaczęłam wierzyć, że może faktycznie “taka moja uroda”, że jednak wyolbrzymiam. Wszystko brzmiało jakoś poważniej od mojego przypadku. Czułam się jak w ślepej uliczce.
Porzuciłam więc poszukiwania, nie poszłam też do lekarza. Dlaczego? Spodziewałam się, że on również nic nie znajdzie. Już na początku skreśliłam publiczną ochronę zdrowia. Liczyłam, że tylko DOBRY prywatny specjalista może potencjalnie pomóc. Nie było mnie stać na poszukiwanie takiego. Nie mogłam wydać 150 zł by dostać radę “pij więcej wody” czy “jedz więcej warzyw”. Nie chciałam błądzić po omacku. Intuicja podpowiadała mi, że tak właśnie by to wyglądało. Wolałam zaakceptować swój stan niż wystawiać się na taki rollercoaster emocjonalny i finansowy.
Mimo wszystko zapisałam to w głowie jako temat “na później”. Liczyłam, że więcej czasu i pieniędzy w nieokreślonej przyszłości pozwoli mi zrozumieć źródło moich problemów i je wyleczyć. Nadal wierzyłam, że życie nie musi tak dla mnie wyglądać i kiedyś to ogarnę.
W międzyczasie próbowałam działać na własną rękę. W którymś momencie sprawdzałam wegańską dietę ketogeniczną. Na kilka innych pomysłów, takich jak “detoks” sokowy, na szczęście mnie nie było stać. Miałam nadzieję, że uda mi się “zhakować” ciało i przy wykluczeniu jakiegoś produktu, lub grupy produktów, objawy znikną. Bez skutku.
A więc może być jeszcze gorzej
W połowie 2020 roku dowiedziałam się przypadkiem, w rozmowie ze znajomym, o istnieniu SIBO. Byłam w szoku, bo opis objawów wreszcie pokrywał się z moimi. To był porządny trop.
Mimo to, zanim zdecydowałam się go zbadać, dolałam jeszcze porządnie oliwy do ognia.
Na przełomie 2020 i 2021 roku mało spałam, jadłam dużo fast foodów i piłam dużo alkoholu. Z czystej głupoty. Objawy zaostrzyły się i nie ustępowały nawet po zakończeniu tego “intensywnego” czasu. Uwierz mi, żaden hedonizm nie jest tego wart.
Przykrości ze strony układu pokarmowego stały się głównym wątkiem mojego życia. Zaparcia często trwały ponad tydzień. Okropne gazy pojawiały się niemal codziennie, co kilka godzin, niezależnie od tego co akurat jadłam. Spotykając się z ludźmi skupiałam najwięcej uwagi na powstrzymywaniu się od gazów, co powodowało jeszcze większy ból. Brzuch był cały czas wzdęty, słychać było przelewanie się. Jakby było tego mało – gdy byłam głodna, uczucie nieprzyjemnej pełności pojawiało się chwilę po rozpoczęciu posiłku, przez co straciłam radość nawet z samego jedzenia.
To wszystko zostawiało porządny ślad na psychice. Przewlekle czułam niepokój. Wiedziałam, że dzieje się ze mną coś złego, a jednocześnie miałam wrażenie, że świat nie traktuje takich problemów poważnie. Nie chciałam zostać zlekceważona i wyśmiana, dlatego nikomu nic nie mówiłam. Obawy tkwiły we mnie tak głęboko, że nawet partnerowi dowiedział się bardzo ogólnie o jakichkolwiek problemach dopiero gdy zapisałam się na test SIBO. Kiedy brzuch nie był zasłonięty ubraniami, starałam się cały czas go wciągać, nawet przy moim partnerze (obsesja z lat nastoletnich była nadal żywa).
Pandemia i praca zdalna były dla mnie wybawieniem, bo czułam kontrolę nad swoim otoczeniem, nie musiałam widywać się z ludźmi, no i mogłam przez większość czasu nosić luźne ubrania.
Czułam się w potrzasku: z jednej strony więziły mnie fizyczne dolegliwości, a z drugiej wstyd i obawa przed lekceważeniem.
Mówię “sprawdzam”: diagnoza SIBO
Wreszcie zdecydowałam, że TERAZ jest ten moment. Że zdrowie musi stać się priorytetem.
Powiedziałam “sprawdzam”. W maju 2021 poszłam na test oddechowy SIBO, wodorowo-metanowy, bez wcześniejszej wizyty u dietetyka czy gastroenterologa (nadal obawiałam się nieproduktywnej wizyty, a poza tym miałam już wewnętrzne przekonanie, że jest to SIBO i postawiłam na tę kartę).
Moje przeczucia się sprawdziły. Wynik mojego testu to 70 ppm metanu, gdzie już wartość 10 ppm daje diagnozę SIBO metanowego (lub inaczej IMO – Intestinal Methane Overgrowth).
Dobre wieści: czyli miałam rację. Nie wymyśliłam sobie tego wszystkiego i nie jest to “mój urok”. Nie, nie powinnam się do tego przyzwyczajać.
Złe wieści: ja pi*rdolę. Jest bardzo źle.
Pamiętam jak dzisiaj ten miks ulgi, przerażenia, poczucia winy. Z perspektywy czasu uważam, że od tamtego momentu było już z górki. Najgorsze było już za mną. Skończyło się stąpanie jak we mgle, niepokój o to, czym są te objawy. Leczenie przerostu bakterii oczywiście było wymagające, fizycznie i psychicznie, ale świadomość, że wiem co mi jest i mam ustalony plan działania była wyzwalająca. Więcej informacji o leczeniu SIBO znajdziesz tutaj, a w przyszłości opiszę jak to dokładnie wyglądało u mnie.
Jak jest dzisiaj? Na co dzień – i spada mi kamień z serca, że mogę to napisać – czuję się świetnie. Mogę jeść w zasadzie to, co chcę – cały wachlarz pokarmów, w tym przeróżne rośliny. Regularnie też pozwalam sobie na słodycze czy inny junk food, w racjonalnych ilościach (czasem w mniej racjonalnych, i wtedy pojawiają się problemy, które zazwyczaj ustępują następnego dnia. Ale to akurat, jestem przekonana, zupełnie normalne). Ograniczyłam za to do minimum spożycie alkoholu.
Uważam, że dzięki przejściu SIBO zyskałam sporo dojrzałości emocjonalnej i psychicznej i aktualnie mogę się cieszyć dobrostanem zdrowia na wielu płaszczyznach. Ale o tym innym razem. Na dzisiaj wystarczy 😉
Dziękuję Ci za dotarcie tutaj 🙌
Tak jak wspominałam, jest to dla mnie bardzo osobisty wpis. Chcę, żebyśmy jako społeczeństwo oswoili mówienie o problemach jelitowych. Żeby żadna osoba z SIBO nie wierzyła, że “taki jej urok”, aby czuła, że może bez wstydu komunikować się z bliskimi i znaleźć odpowiednią pomoc u wykwalifikowanego specjalisty.
Jeśli ta misja z Tobą rezonuje, będę wdzięczna jeśli zostaniesz ze mną w kontakcie na Instagramie, podzielisz się przemyśleniami pod postem, lub podzielisz się tekstem z osobą, która może czuć się osamotniona w swoich dolegliwościach.
Dziękuję i do następnego!
Kasia