Jak nazwa wskazuje, przerost bakterii w jelicie cienkim (SIBO – small intestinal bacteria overgrowth) dotyczy układu pokarmowego. Ale nie tylko! Objawy takie jak wzdęcia, gazy, zaparcia, biegunki to tylko fragment historii. Za nimi może iść wycofanie z życia społecznego, utrata pewności siebie, niskie poczucie własnej wartości.
Diagnoza i leczenie SIBO były dla mnie czasem wewnętrznego rozwoju. Zaczęłam inaczej patrzeć na rzeczywistość. Dzisiaj o emocjach, które mi towarzyszyły w procesie zdrowienia i “odkryciach” poczynionych przy okazji.
Wstyd
Mój punkt wyjścia. Wstyd towarzyszył mi przez lata przed leczeniem – dla kontekstu polecam wpis o życiu przed diagnozą SIBO.
Wstydziłam się objawów, najbardziej gazów. Nie lubiłam spotkań z ludźmi, bo do ostatniego momentu nie wiedziałam, czy jelita pozwolą mi skupić się na spotkaniu, czy jednak na nich. Czy zdążę pójść do toalety? Czy będę opuszczać rozmowę co pięć minut? Czasem wychodzenie z domu wydawało się bez sensu.
Niepokój
Złość
Na początku leczenia złościłam się, że SIBO “mi się przytrafiło”. W końcu inni ludzie jedzą śmieciowo, piją alkohol i co najwyżej mają kaca (i leczą go maczkiem).
Punktem krytycznym był dla mnie webinar o SIBO prowadzony przez Oskara Kaczmarka, gdzie mówił on dobitnym tonem, że styl życia pacjenta to często przyczyna przerostu bakterii.
Płakałam słuchając tych słów, bo jednocześnie czułam się winna i widziałam niesprawiedliwość – inni mogą, a ja nie.
Po jakimś czasie zaczęłam się przyglądać tym emocjom. Czy naprawdę powinnam oczekiwać od swojego ciała, że codzienne słodycze, fast foody, regularne picie alkoholu będą dla niego czymś normalnym? Skąd przekonanie, że tak powinno być?
Poczucie absurdu
Kiedy chodziłam do sklepu w trakcie diety eliminującej i jadłam bardzo restrykcyjnie, zaczęłam zauważać proporcje półek ze słodyczami, gotowymi daniami, alkoholem do tych ze zdrowym jedzeniem.
Przyszłam po banana, a atakowały mnie batoniki, chipsy, cola. Dziwne to było uczucie, bo wcześniej jeśli miałam ochotę na coś niezdrowego, zazwyczaj się na to decydowałam. Teraz nie było takiej opcji.
Zaczęłam zauważać myśl, która najwidoczniej zawsze siedziała mi w głowie, a ja o tym nawet nie wiedziałam: skoro większość jedzenia w sklepie jest niezdrowa, to jest to w porządku, że moja dieta też taka jest.
Następne uświadomienie: dokładnie tego chcą korporacje. Przecież nie wymyśliliśmy sami, że właśnie tak wygląda “normalna” dieta. Ktoś zapłacił za to ogromne pieniądze.
Kojarzysz tę reklamę: dzieci jedzą kanapkę z kremem czekoladowym na śniadanie. Widzisz to kilkadziesiąt razy i pomysł na traktowanie kromki chleba z cukrem i olejem palmowym jako pełnoprawnego posiłku nie wydaje się już taki absurdalny. Niby racjonalnie wiesz, że owoce i warzywa są zdrowsze, ale one tak w sklepie nie kuszą.
W tym samym czasie system ochrony zdrowia pcha miliardy złotych w leczenie chorób, których w dużej mierze można by uniknąć, ale tylko przy fundamentalnej zmianie nawyków.
Zaczęłam na nowo definiować “normalne” jedzenie. A przy okazji wyrobiłam przekonanie, że reklama fast foodów powinna być regulowana, tak jak alkoholu i papierosów.